Sommarvädret – to słowo dało się usłyszeć na Bradvida Arenie zdecydowanie najczęściej, a na iście letnie warunki pogodowe uwagę zwracali przede wszystkim nieliczni, lecz zmotywowani nie mniej od swoich piłkarek kibice z dalekiej Północy. Oni mieli jednak ten komfort, że mając do dyspozycji niemal cały sektor za jedną z bramek, mogli w dogodnym dla siebie momencie poszukać tak bardzo potrzebnego w pełni majowego słońca orzeźwienia. Grające w czerwonych trykotach zawodniczki na podobne udogodnienia liczyć jednak nie mogły, a było absolutnie oczywistym, że to przede wszystkim biegająca bez piłki drużyna jako pierwsza może zacząć odczuwać trudy tego spotkania. A nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że Häcken jak mało kto potrafi cierpliwie czekać na swoją szansę, a następnie z zimną krwią wykorzystać minimalne spóźnienie lub błąd w kryciu jednej z rywalek. Kolejne minuty jednak upływały, trener Lind sukcesywnie wprowadzał do gry potencjalne super-rezerwowe (w tym zacnym gronie znalazły się chociażby Kafaji, Schröder oraz Jusu Bah), a premierowy gol wciąż nie padał. Nie brakowało oczywiście okazji, aby go strzelić, ale albo Wijk pocelowała o kilka centymetrów zbyt wysoko, albo niepewnie interweniująca Murphy szczęśliwie zdjęła piłkę z głowy Sandberg, albo strzał jednej ze swoich koleżanek wbrew własnej woli przyjęła na siebie Schröder. Prawe skrzydło gospodyń nieustannie stwarzało zagrożenie, lewe sprawiało wrażenie nieco uśpionego, Rybrink z Fossdalsą starały się rozerwać szczelne zasieki Piteå pojedynczym błyskiem geniuszu, ale na tablicy wyników niezmiennie świeciły się dwa zera. I nawet jeśli podopieczne libańskiego szkoleniowca Maka Linda zdawały się utrzymywać boiskowe wydarzenia pod swoją kontrolą, a zdroworozsądkowe myślenie podpowiadało, że solidny mur z Norrbotten najpewniej da się w końcu skruszyć (jak nie w regulaminowym czasie, to przynajmniej w dogrywce), to jednak perspektywa trzeciej z rzędu finałowej porażki chyba po raz pierwszy realnie pojawiła się w świadomości szykujących się od rana na fetę fanów Häcken. Gdyby ktoś zapewnił ich wtedy, że rzeczonej dogrywki w ogóle nie będzie trzeba grać, wszyscy zapewne przyjęliby taką wiadomość z niemałym entuzjazmem. Jednak, jak to często powtarzają mądrzy ludzie: uważaj, czego sobie życzysz, bo…
Czwarta minuta doliczonego czasu gry, wprowadzona na murawę dosłownie kilkadziesiąt sekund wcześniej Saga Swedman rusza odważnie do teoretycznie beznadziejnej piłki, wygrywa przebitkę z Lisą Löwing w okolicach koła środkowego i przytomnie daje się sfaulować. Zachowanie to wzbudza jak najbardziej uzasadniony entuzjazm sektora gościń, choć niemal wszyscy są wówczas przekonani, że podstawową korzyścią z perspektywy interesów Piteå okaże się zyskanie kilkudziesięciu sekund spokoju dla mocno sponiewieranej odpieraniem kolejnych ataków Häcken defensywy. Do stojącej futbolówki pewnym krokiem pochodzi jednak inna rezerwowa Asla Johannesen, ustawiona na szesnastym metrze kapitanka Josefin Johansson przedłuża jej zagranie głową, a prowadząca to spotkanie pani Tess Olofsson… bez wahania wskazuje na wapno. Na nic zdały się protesty Filippy Curmark, bo sędzia z Malmö nie wyrażała choćby minimalnego zainteresowania historią o naturalnym ułożeniu rąk i ochronie twarzy, którą to pomocniczka Häcken ekspresyjnie starała się przedstawić. Rzut karny to jednak jeszcze nie gol, a niemałą odpowiedzialność postanowiła wziąć na swoje barki Emma Viklund, czyli… trzecia ze zmienniczek w talii trenera Carlssona. Zadanie wcale nie należało do puli tych najłatwiejszych, o czym w marcowym półfinale boleśnie przekonały się chociażby obrończynie tytułu z Hammarby, ale 23-latka ze Skellefteå uderzyła tak precyzyjnie, że Jennifer Falk nie pomogłoby nawet bezbłędne odczytanie intencji strzelającej. 1-0 dla gościń z Piteå, na trybunach niemała konsternacja, a szczęśliwa bohaterka ze łzami w oczach podbiega do jedynego szalejącego z radości sektora, dumnie wskazując na herb ukochanego klubu. I podobnie jak kilka dni wcześniej w przypadku Isabelli Hobson z Evertonu, nikt nie miał wątpliwości, że ten jeden mały gest powiedział nam więcej niż tysiąc słów. Bo choć gospodynie rzuciły się jeszcze do odrabiania strat, dwa razy interweniować musiała Murphy, a Kafaji zdecydowała się na ostatni strzał rozpaczy, to ostatni gwizdek Tess Olofsson oznajmił, że oto drużyna od cudów raz jeszcze dokonała absolutnie niemożliwego. A kadra oparta na mocno identyfikujących się z lokalną społecznością zawodniczkach pochodzących z Norrland była w stanie zadać ćwierćfinalistkom tegorocznej edycji Ligi Mistrzyń dokładnie tyle samo bólu i rozczarowania, ile… one same dopiero co zadały na nieco bardziej eksponowanej scenie faworyzowanym przeciwniczkom z Paryża czy Madrytu. Że niby romantyzm w piłce się skończył? Cóż, jak widać z całą pewnością nie w tej szwedzkiej…