VARto było?
Publicystyka Świat

VARto było?

var

Miejsce pracy piłkarskich sędziów do niedawna wyglądało nieco inaczej (Fot. SFA)

Wiecie, jaki jest najbardziej znienawidzony trzyliterowy skrót w piłkarskiej społeczności? No jasne, że ACL, co w sposób szczególnie brutalny pokazały nam ostatnie miesiące. Na drugim miejscu listy czai się jednak jeszcze jeden antybohater, który w zamierzeniu miał futbol uleczyć, a ostatecznie w wielu aspektach okazał się niszczycielem dobrej zabawy. Przynajmniej dla niektórych, gdyż już na wstępie uczciwie zaznaczam, że poniższy tekst jest w stu procentach subiektywny, a prezentowane w nim opinie są wyłącznie jednoosobowym stanowiskiem autora.

VAR, bo o nim mowa, wkraczał na salony w przededniu francuskiego mundialu. Jakieś pierwsze, nieśmiałe testy odbyły się oczywiście wcześniej, ale to właśnie rozgrywany latem 2019 turniej miał być oficjalną, światową premierą tego epokowego wynalazku. I trzeba uczciwie przyznać, że FIFA wraz z podległymi jej podmiotami zrobiły wymyślonej przez siebie technologicznej nowince tak sprawną kampanię wyborczą, że nie powstydziliby się jej nawet najbardziej doświadczeni w tej materii politycy. Tyle tylko, że później przyszło zderzenie z rzeczywistością, a to nie wypadło już aż tak efektownie. Bo miało być przejrzyście, sprawiedliwie i bez kontrowersji, a było … no właśnie, jak?

Sam zastanawiałem się, dlaczego w moim osobistym rankingu mundiali turniej z roku 2019 umieściłem dopiero na przedostatnim miejscu. W teorii zgadzało się przecież wszystko: kadra Petera Gerhardssona zrobiła wynik zdecydowanie ponad stan, kończąc udział w imprezie heroicznym zwycięstwem nad Anglią. Cztery lata później w pamięci zostały mi jednak nie kapitalna interwencja Nilli Fischer, czy rozgrywająca turniej życia Kosovare Asllani, a kompletny chaos organizacyjny, absurdalnie napompowana, ciągnąca się w nieskończoność faza grupowa z udziałem 32 drużyn i wreszcie rwane mecze, co i raz przerywane podbieganiem niekoniecznie panujących nad sytuacją sędzi do monitorka. Problemy logistyczne były jednak niejako wliczone w koszty, wszak byliśmy we Francji, gdzie przy każdej możliwej okazji (a nawet i bez niej) wszystkie grupy zawodowe ewidentnie lubią sobie od czasu do czasu przeprowadzić strajk generalny. Noc spędzona pod stadionem w Hawrze, czy kłopoty z dotarciem na obiekt w skąpanej czterdziestostopniowym słońcem Nicei, były zatem niejako spodziewaną i oczekiwaną atrakcją. Gdy już jednak na mecz szczęśliwie się dotarło, to można było oczekiwać, że od tej pory w rolach głównych występować będą przede wszystkim piłkarki. I w tym punkcie czekało nas pewne rozczarowanie. Bo oto w tym właśnie momencie, cały na biało cyfrowo, na scenę wkroczył on. A imię jego Video Assistant Referee.

Na początek chciałbym jasno i wyraźnie zaakcentować jedno: moją intencją zdecydowanie nie jest przekonywanie kogokolwiek, że kiedyś to było, ani tym bardziej stawanie w obronie ewidentnych sędziowskich pomyłek. Tyle tylko, że – czy tego chcemy, czy nie – historia futbolu była w znacznym stopniu historią niezamierzonych błędów i będących ich naturalną konsekwencją kontrowersji. Zdarzało się, że niefortunne i zmieniające bieg wydarzeń kiksy przytrafiały się samym piłkarkom, ale i biegający z gwizdkami arbitrzy miewali w tej materii gorsze momenty. I paradoksalnie, to właśnie one sprawiły, że niektóre pojedyncze mecze uzyskały sportową nieśmiertelność, stając się w jakimś sensie kultowymi. Bo czy tak często wracalibyśmy dziś pamięcią do japońsko-angielskiego półfinału w Edmonton, gdyby nie niefortunna interwencja Laury Bassett? Czy historia brazylijskiej piłki potoczyłaby się inaczej, gdyby osiem lat wcześniej Marta wykorzystała prawdopodobnie najważniejszą jedenastkę w życiu? Od sędziowskiej strony zdecydowanym numerem jeden w każdym chyba rankingu jest niesławny popis Szwajcarki Nicole Petignat, która w niezapomnianym konkursie rzutów karnych pozwalała amerykańskiej golkiperce Briannie Scurry na zdecydowanie więcej niż nakazywałaby przyzwoitość. I trzeba uczciwie przyznać, że ona również dołożyła niemałą wcale cegiełkę do tego, że pamiętnego lipcowego dnia stadion w Pasadenie eksplodował, a wraz z nim moda na soccer w całych Stanach Zjednoczonych. Jak potoczyłaby się ta historia w alternatywnej rzeczywistości, w której Puchar Świata pojechałby wówczas do Chin? Tego nie dowiemy się już nigdy. I bardzo dobrze.

Rzadko zdarza się, aby czas wolny w podróży umilały mi archiwalne transmisje piłkarskie (wiecie, dla zdrowia i higieny od futbolu warto czasami odpocząć), ale nie tak dawno zdecydowałem się odpalić sobie niezapomniany ćwierćfinał mundialu 2003 pomiędzy Szwecją i Brazylią. Dla lepszego zrozumienia kontekstu zaznaczę tylko, że miało to miejsce bezpośrednio po pierwszej dawce meczów ćwierćfinałowych (więc nawet faza się zgadza!) w tegorocznej Lidze Mistrzyń. Nie ukrywam, że wspomniany mecz Szwecji z Brazylią znam już niemal na pamięć, więc seans ten bardziej przypomina popołudnie z ulubionym filmem lub serialem, w którym to doskonale wiesz, jaki los spotka w kolejnej scenie każdą z bohaterek. Ponieważ jednak całość, przynajmniej z naszej perspektywy, kończy się happy-endem, to za każdym razem są to naprawdę miło spędzone dwie godzinki. Dochodzimy zatem do punktu kulminacyjnego, zbliża się dziewięćdziesiąta minuta, Brazylijki z coraz większym impetem szukają wyrównującego gola, a przez moją głowę zupełnie nieoczekiwanie przebiega zaskakująca myśl: jak bardzo inaczej wyglądałby ten sam mecz w erze technologii VAR? Oczami wyobraźni widzę kolejne konsultacje przy monitorku, przynajmniej pięć podyktowanych rzutów karnych, trzydzieści doliczonych do drugiej połowy minut, czerwoną kartkę dla Sofii Lundgren i … mam poczucie, że to nie byłoby to samo. Że gdyby dzisiejsze technologie i regulacje obecne były w futbolu dwadzieścia lat temu, to w tej chwili najpewniej nie pisałbym tego tekstu, a o istnieniu takich postaci jak Aitana Bonmati lub Lauren Hemp nie miałbym zwyczajnie pojęcia. I żeby było jasne: ani trochę nie chodzi tu o to, że w obecnych realiach Brazylia miałaby prawdopodobnie szansę ten mecz wygrać (tego akurat nigdy nie sprawdzimy), a o odarcie meczu z koktajlu skrajnych emocji, które przynajmniej w moim przypadku słynny monitorek wyraźnie schładza.

Żeby było zabawniej, gdy pojawiały się pierwsze wzmianki o wejściu nowej technologii do świata futbolu, nastawiony byłem do tego pomysłu raczej pozytywnie. Nie brakowało oczywiście wątpliwości, ale skoro miał to być krok w kierunku szeroko pojętej sprawiedliwości, to chyba warto dać takiemu projektowi szansę. Tej jednak wykorzystać się nie udało, a chaos na francuskim mundialu był tego najlepszym przykładem. Bo odarta z magii rzeczywistość wygląda tak, że o ile wcześniej najważniejsze decyzje na boisku podejmowała znajdująca się jak najbardziej w epicentrum wydarzeń sędzia główna, o tyle teraz jej rolę przejmuje osoba siedząca w sterylnym pomieszczeniu przed monitorkiem. Wciąż mamy więc do czynienia nie z prawdą objawioną, lecz z punktem widzenia jednego człowieka (no dobra, dwóch, bo przed monitorkiem siedzi jeszcze asystent) i wciąż wzbudza to niemało kontrowersji. I w takiej sytuacji aż samo ciśnie się na usta pytanie: Po co nam to wszystko? Skoro i tak bazujemy na subiektywnej opinii, to czy aby na pewno powinniśmy sobie to życie aż tak komplikować? Czy naprawdę musimy powtarzać rzut karny, bo stopa nigeryjskiej bramkarki znalazła się trzy milimetry przed linią w momencie oddania strzału? Czy naprawdę miało to decydujący wpływ na to, że Wendie Renard w ogóle nie przycelowała w bramkę? A jeśli uznamy, że jednak tak, to czy odpowiedzialna za podjęcie takiej decyzji nie powinna być sędzia wyznaczona do prowadzenia tego meczu? W końcu w jakimś celu ona na tym boisku się znalazła, dajmy jej zatem sumiennie wykonywać swoją pracę. Kwestia dyktowania jedenastek to zresztą całkiem osobny temat, gdyż piłka nożna – co za odkrycie – jest sportem kontaktowym. I wiadomo, że gdyby skrupulatnie stosować się do książeczki z zasadami gry, to w każdym meczu oglądalibyśmy przynajmniej kilka (w porywach do kilkunastu) rzutów karnych. I bez posądzania kogokolwiek o złe intencje, tworzy się tu całkiem szerokie pole do potencjalnego, nieintencjonalnego wypaczenia wyniku meczu. Bo wystarczy wybór odpowiedniej kamery i już wołamy sędzię do monitorka, żeby pokazać jej, jak oczywisty błąd właśnie popełniła. A kilka minut później grę puszczamy, bo gdyby tak analizować każdy kontakt, to więcej byłoby w tym wszystkim analizy niż czystej gry. Absurd sędziowskiego VARowania najbardziej uwypukla fakt, że gdyby literalnie w ten sam sposób traktować każdą stykową sytuację na całym boisku (bo czym niby różnią się one od tych w polu karnym?), to z wideoweryfikacją mielibyśmy do czynienia co kilkadziesiąt sekund. I może powinniśmy takiemu scenariuszowi kibicować, bo wówczas raczej długo byśmy sobie nie poVARowali, a na stadionach ostałyby się jedynie rodziny i znajomi piłkarek. Czy chcemy tego, czy nie, nasza dyscyplina sportu jest kontaktowa i taka już pozostanie. A skoro tak, to niech o wysokości czy formie kar indywidualnych i zespołowych decydują osoby do tego wyznaczone, a takie na płycie boiska przecież o ile mi wiadomo mamy. Dajmy zatem im się wykazać.

A propos; kolejnym piłkarskim kuriozum ery VAR jest kwestia zdegradowania roli sędzi liniowych do dekoracji biegających bez większego celu wzdłuż linii bocznych. Wiem, brzmi dosadnie, ale inaczej nie da się tego zwyczajnie nazwać. Ot, weźmy sobie losową sytuację z rywalizacji Bayernu z Arsenalem. Stina Blackstenius znajduje się na tak wyraźnym spalonym, że między nią, a linią obrony zespołu z Bawarii spokojnie wylądowałby mały helikopter. Co w zaistniałej sytuacji robi pani arbiter? No właśnie nie robi absolutnie nic, a chorągiewka niezmiennie pozostaje w dole aż do momentu otrzymania sygnału z pokoju z monitorkiem. Oczywiście, jestem w stanie zaakceptować wytyczne nakazujące puszczanie gry w sytuacjach stykowych (akceptacja bynajmniej nie równa się pełnemu zrozumieniu dla tego pomysłu), ale nijak nie jestem w stanie wytłumaczyć braku reakcji w przypadku kilkumetrowych spalonych. Bo skoro rolą sędzi asystentek nie jest interweniowanie w takich właśnie sytuacjach, to coś tu zdecydowanie nie zagrało tak, jak chyba powinno. A jeżeli na przykład kwestię ofsajdów i tak rozstrzyga nam wyrocznia w pokoiku VAR, to opłacanie kilkuosobowych składów sędziowskich na murawie wydaje się klasycznym przykładem marnotrawienia pieniędzy.

Żeby nie było: nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę przeciwnikiem wykorzystywania w świecie futbolu nowych technologii. Ale niech to wszystko ma przynajmniej ręce i nogi, nie zabijając przy tym dyscypliny sportu, w której wiele lat temu dane mi było się zakochać. Sama obecność monitorka przy linii bocznej ani trochę nie kłuje mnie w oczy, ale czy nie możemy w tej materii skorzystać z metod przetestowanych i stosowanych z powodzeniem na innych halach i stadionach? Mam tu na myśli chociażby koszykówkę, hokej, czy futbol amerykański, gdzie system wideoweryfikacji jak najbardziej funkcjonuje, ale na nieco bardziej przejrzystych zasadach. Po pierwsze, prośbę o analizę spornych sytuacji zgłaszają sami trenerzy i to od nich zależy, w którym momencie meczu z tego przywileju skorzystają (a prawo do niego przysługuje ograniczoną ilość razy, na przykład jeden raz w połowie). Po drugie, sprawdzić można wszystko, od problematycznego karnego, przez czerwoną kartkę, aż do wyrzuconego ze złego miejsca autu – decyzja ta należy wyłącznie do szkoleniowców. Po trzecie, weryfikacji podjętej na murawie decyzji dokonuje sędzia główna, bez podszeptów ze strony życzliwych podpowiadaczy na słuchawce, którzy siedząc w swoich fotelach próbują przekonać ją do swoich racji. Po czwarte – i być może w tym wszystkim najważniejsze – w momencie prośby o analizę VAR zatrzymujemy zegar meczowy, który ponownie uruchamiamy dopiero w chwili wznowienia gry. Cztery zwyczajne, proste punkty, dzięki którym zwiększamy rolę trenerów (kwestia umiejętnego wykorzystania weryfikacji wideo stałaby się kolejnym istotnym elementem gry taktycznej), przywracamy należny prestiż sędziom, pokazując przy okazji, że jednak choć trochę wierzymy w ich kompetencje, a samym meczom oddajemy płynność, puls i temperaturę. Czy nie brzmi to wszystko nieco bardziej sensownie? Dla mnie z pewnością, ale całkowicie rozumiem, jeżeli ktoś ma w tej kwestii inne zdanie. Bo jak mawiał swego czasu czołowy polski polityk: prawdziwą sztuką jest pięknie się różnić.

Nie będę ukrywał, że na niespełna trzy miesiące przed mundialem w Australii i Nowej Zelandii poziom ekscytacji tym turniejem wynosi u mnie dwa w skali do dziesięciu. Pewnie w okolicach 1/8 finału (czyli de facto początku realnych zmagań) licznik podskoczy gdzieś w okolice czwórki, ale na więcej się nie nastawiam. Bo już przedłużane o trzydzieści minut starcia barażowe mniej więcej pokazały mi, czego mogę się tego lata spodziewać. Równocześnie czuję swego rodzaju dumę, że przed rozpoczęciem sezonu 2023 grające na szczeblu centralnym szwedzkie kluby kolejny już raz odrzuciły w demokratycznym głosowaniu propozycję wprowadzenia systemu VAR w krajowych rozgrywkach. Jasne, nie jestem naiwny i wiem, iż opór ten nie będzie trwał w nieskończoność. Bo skoro cały świat ewidentnie dryfuje w odwrotnym kierunku, to tworzenie precedensu nie będzie na dłuższą metę korzystne na przykład dla szwedzkich klubów grających w europejskich pucharach. Mając jednak to wszystko z tyłu głowy, gdzieś zostaje jednak ta satysfakcja, że to właśnie Szwecja pozostaje jedną z ostatnich stref wolnych od VAR na piłkarskiej mapie świata. I oby stan ten utrzymał się jak najdłużej …

Szwedzka Piłka

Jared Burzynski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error: Content is protected !!