Jeżeli czegokolwiek w Damallsvenskan możemy być pewni, to tego, że nazwisko Chawinga jest synonimem najwyższej, sportowej klasy. Nic więc dziwnego, że powrotu z reprezentacyjnych wojaży Tabithy, a także debiutu na szwedzkich boiskach jej młodszej siostry Temwy, kibice znajdującego się w trudnej sytuacji Kvarnsveden wyczekiwali jak ostatniej nadziei na uratowanie ekstraklasy dla Borlänge. Pierwsze minuty pojedynku na Ljungbergsplanen należały jednak do Eskilstuny, która momentalnie zepchnęła gospodynie do głębokiej defensywy. Początkowy napór gości udało się jeszcze podopiecznym Jonasa Björkgrena przetrwać, ale niefortunny wślizg Michaeli Hermansson oraz mierzony strzał Kullashi zza pola karnego sprawiły, że do szatni piłkarki United schodziły przy w pełni zasłużonym prowadzeniu. Po przerwie nadszedł jednak czas fenomenalnych sióstr z Malawi, które potrzebowały zaledwie 120 sekund, aby wstrząsnąć Eskilstuną. Dwie asysty Temwy i dwa gole Tabithy sprawiły, że sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i teraz to drużyna Viktora Erikssona musiała odrabiać straty. Sztuka ta udała im się na kwadrans przed końcem spotkania, gdy po dośrodkowaniu Schough z rzutu rożnego Barsley wygrała pojedynek główkowy z Reed, ale na strzelenie zwycięskiego gola zabrakło już gościom czasu. Pomimo dogodnej okazji w doliczonym czasie gry, kompletu punktów nie udało się wywalczyć również gospodyniom, a remis 2-2 okazał się rezultatem, który w pełni nie usatysfakcjonował ani broniącego się przed spadkiem Kvarnsveden, ani mierzącej w trzeci kolejny medal Eskilstuny. Zadowolone ze swojego występu mogły być jedynie siostry Chawinga, które wysłały jasny sygnał, że tej jesieni mogą być najbardziej wartościowym duetem szwedzkiej ekstraklasy.
Przed wyjazdem do Sztokholmu w obozie beniaminka z Malmö działo się dużo i niekoniecznie dobrze, ale na boisku piłkarki Limhamn Bunkeflo udowodniły, że pozasportowe zamieszanie nie wpłynęło negatywnie na ich dyspozycję. Początek spotkania to wprawdzie wyraźna przewaga Djurgården, udokumentowana szybko zdobytym golem po dwójkowej kombinacji Stegius – Jalkerud, ale po mniej więcej dwudziestu minutach inicjatywę na Stadionie Olimpijskim zaczęły przejmować przyjezdne. Już tradycyjnie, pierwsze skrzypce w drugiej linii zespołu ze Skanii grała Anna Welin i to właśnie za sprawą jej prostopadłego podania Eveliina Paarikka znalazła się w sytuacji sam na sam z Gunnarsdottir i tak doskonałej okazji nie zmarnowała. Chwilę później, w równie perfekcyjny sposób obsłużona została Mia Persson, ale akcję gości przerwała gwizdkiem Camilla Eriksson, gdyż jej asystentka w sobie tylko znany sposób dopatrzyła się pozycji spalonej. Druga połowa rozpoczęła się podobnie do pierwszej; znów to gospodynie były stroną bardziej aktywną i ponownie za sprawą Jalkerud znalazły się na prowadzeniu. W tym momencie skończyły się jednak analogie, gdyż tym razem to piłkarki ze Sztokholmu stwarzały sobie kolejne sytuację, ale ani Schmidt, ani Ekroth ani Stegius nie potrafiły umieścić futbolówki w siatce Bahrenscheer. Niefrasobliwość zawodniczek Djurgården o mało co nie zemściła się na nich w samej końcówce, ale najpierw Gunnarsdottir popisała się efektowną paradą po strzale Welin, a kilkadziesiąt sekund później trzy punkty uratowała gospodyniom Gisladottir, wybijając trąconą chwilę wcześniej przez Winberg piłkę z linii bramkowej.
Zamykający ligową tabelę zespół z Örebro wiosną potrafił zremisować na boisku FC Rosengård 2-2, a gdyby nie kilka bardzo kontrowersyjnych decyzji sędziowskich pani Tess Olofsson, mógł nawet pokusić się o wywiezienie ze Skanii kompletu punktów. Mało kto spodziewał się jednak, że ów scenariusz uda się powtórzyć zaledwie kilka miesięcy później, gdy najbardziej utytułowany szwedzki klub przyjechał na Behrn Arenę. Faworytki rzeczywiście rozpoczęły spotkanie z wielkim animuszem, jakby chciały już na samym początku onieśmielić niżej notowanego rywala, ale im dłużej trwała pierwsza połowa, tym odważniej poczynały sobie na murawie zawodniczki Örebro i to właśnie im udało się otworzyć wynik meczu, gdy Emelie Andersson świetnie dośrodkowała na głowę Emmy Jansson. Zgodnie z oczekiwaniami, Rosengård natychmiast rzucił się do odrabiania strat, ale zbyt schematyczna gra drugiej linii drużyny prowadzonej przez Jacka Majgaarda była nadspodziewanie łatwa do rozczytania przez niesamowicie zdyscyplinowaną defensywę gospodyń. Co więcej, gdy w 58. minucie Hanna Terry doskonale wypatrzyła urywającą się spod opieki Viggosdottir Julię Spetsmark, a ta efektowną podcinką pokonała Erin McLeod, na Behrn Arenie zapachniało prawdziwą sensacją. W tym momencie do gości z Malmö uśmiechnęła się jednak fortuna, zamieniając nieudaną centrę Sanne Troelsgaard w strzał, który całkowicie zaskoczył kompletnie nieprzygotowaną do interwencji Carolę Söberg. Żeby było zabawniej, w równie niecodziennych okolicznościach padł chwilę później gol wyrównujący, bo choć samo uderzenie Troelsgaard było absolutnie najwyższej próby, to piłka pod nogami duńskiej skrzydłowej znalazła się w wyniku wygranej przez Riley przebitki w okolicach linii środkowej. Po doprowadzeniu do remisu, zawodniczki z Malmö miały jeszcze bardzo dużo czasu na to, aby poszukać zwycięskiej bramki, ale kolejne mało produktywne próby zawiązania akcji jedynie utwierdziły nas w przekonaniu, że to ewidentnie nie był ich dzień i w tych warunkach nawet niewiele dający punkt przywieziony z Örebro trzeba było mocno szanować.
Pierwsza połowa rywalizacji Göteborga z Kristianstad nie dostarczyła nam oczekiwanych emocji. Oczywiście, sporym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że na Valhalli nie działo się kompletnie nic, ale jednak obu ekipom wyraźnie brakowało ostatniego, otwierającego drogę do bramki podania, a zdecydowanie najwięcej emocji wzbudziła decyzja Laury Rapp, która zdecydowała się puścić grę po dość ostrym starciu Kollmats i Nilsson w szesnastce gospodyń. Piłkarki ze Skanii nie zamierzały jednak analizować kontrowersyjnej decyzji pani arbiter i w 55. minucie za sprawą wszędobylskiej Rity Chikwelu i tak udało im się otworzyć wynik spotkania. Nigeryjka wpisała się na listę strzelczyń tego w stylu, który nie pozostawiał absolutnie żadnych wątpliwości, a gdy chwilę później rozgrywająca rewelacyjny sezon Mia Carlsson podwyższyła na 2-0, stało się jasne, że podopieczne Elisabet Gunnarsdottir nie zamierzają wracać do Skanii bez kompletu punktów. Gospodyniom należą się słowa uznania za to, że pomimo ewidentnie niekorzystnego wyniku spróbowały raz jeszcze zerwać się do boju, ale zdobyty na kwadrans przed końcem kontaktowy gol autorstwa Pauline Hammarlund okazał się wyłącznie trafieniem na otarcie łez. Zwycięstwo gości oznacza, że piłkarkom z Kristianstad po raz pierwszy w historii ligowych występów udało się zdobyć Valhallę, ale w Göteborgu bardziej niż popsuciem historycznych statystyk z pewnością martwią się sytuacją w tabeli. Do końca rozgrywek pozostało bowiem zaledwie sześć kolejek, a zawodniczki Stefana Rehna wciąż nie potrafią wydostać się ze strefy spadkowej.
Od pierwszych minut pojedynku Piteå z Hammarby stało się jasne, że inicjatywa w tym meczu należeć będzie do gospodyń. Ustawione chyba aż za bardzo defensywnie piłkarki ze Sztokholmu nawet nie próbowały udawać, że są zainteresowane czymś więcej niż spowalnianiem tempa gry, rozbijaniem akcji rywalek i liczeniem na dopracowane do perfekcji stałe fragmenty gry oraz kontrataki. Taktyka ta może nawet miałaby szanse powodzenia, gdyby Olofowi Unogårdowi udało się trafić z nią na słabszy dzień rywalek, ale jak na złość, w niedzielne popołudnie zawodniczki z Norrbotten zagrały jeden z najbardziej udanych meczów w obecnym sezonie. Spora w tym zasługa niezwykle dynamicznych skrzydłowych, które na tyle skutecznie rozbujały ofensywę Piteå, że momentami można było zastanawiać się, czy przypadkiem nie przenieśliśmy się z powrotem do jesieni 2015, kiedy to cały kraj zakochał się w grze piłkarek Stellana Carlssona. Żeby było sprawiedliwie, to właśnie najlepszy na planu gry duet zainicjował akcję, która przyniosła gospodyniom prowadzenie; debiutująca na boiskach Damallsvenskan Cecilia Edlund dograła z prawego skrzydła, a pięknym, mierzonym strzałem wykończyła ją Elin Bragnum. Była pomocniczka AIK po przerwie wypracowała również gola, który nie tylko pozwolił zawodniczkom z Piteå uniknąć całkowicie niepotrzebnej nerwowej końcówki, ale także wyzerował tykający od jedenastu miesięcy licznik strzeleckiej niemocy Felicii Karlsson. Więcej goli kibice na LF Arenie już nie obejrzeli, ale i tak po raz pierwszy od dawna mogli opuszczać stadion bez poczucia niedosytu.
Wychodząc na murawę Areny Linköping, piłkarki mistrza Szwecji znały rezultat z Behrn Areny i doskonale zdawały sobie sprawę, że oto właśnie otwiera się szansa na to, aby odskoczyć w ligowej tabeli najgroźniejszemu rywalowi na dwa kolejne punkty. Aby tak się stało, trzeba było oczywiście pokonać Vittsjö, więc osłabione brakiem kontuzjowanej Claudii Neto podopieczne Kima Björkegrena natychmiast przystąpiły do dzieła. W pierwszych minutach doskonałe okazje bramkowe marnowały kolejno Minde, Hurtig oraz Oskarsson, ale napór miejscowych był tak olbrzymi, że chyba wszyscy na stadionie byli spokojni, że worek z bramkami szybko się rozwiąże. Gościom z północnej Skanii udało się jednak bez większych strat przetrwać początkową nawałnicę i po okresie dominacji Linköping, gra nieco się uspokoiła. Oczywiście, piłka przez zdecydowaną większość czasu wciąż znajdowała się na połowie Vittsjö, ale Shannon Lynn i ustawione przed nią stoperki nie znajdowały się już pod ciągłą presją. Zwycięskiego – jak się później okazało – gola gospodyniom udało się strzelić na początku drugiej połowy. Linköping znów rozpoczął odważnie i tym razem defensywa gości dała się zaskoczyć. Wysoko podeszła Maja Kildemoes, która zagrała w tempo do zbiegającej z lewego skrzydła Liny Hurtig, a reprezentacyjna pomocniczka wbiegła pomiędzy Klingę i Benediktsson i strzałem głową pokonała Lynn. Gol ten był o tyle istotny, że w późniejszej fazie meczu gospodynie znów raziły nieskutecznością i pomimo okazji Banusic czy Maanum nie były w stanie podwyższyć skromnego prowadzenia. To jednak udało się utrzymać do końcowego gwizdka, w związku z czym podstawowy plan na niedzielę można było uznać za zrealizowany.
Jared Burzynski