EURO Swissteria #7
Euro Publicystyka Świat

EURO Swissteria #7

Turniej w pełni, emocje związane z kolejnymi popisami szwedzkiej kadry zaczynają rezonować daleko poza bańkę, a to chyba najlepszy dowód na to, że jest dobrze. Jako urodzony realista doskonale zdaję sobie sprawę, że wszyscy czekamy już na czwartkowy ćwierćfinał, ale spróbuję wbić się z tym tekstem w dzień wolny od piłkarskich emocji, w nadziei, że ktoś może jednak zdecyduje się tutaj zajrzeć. Bo nawet jeśli pewni możemy być wyłącznie tego, że wszystkie nasze mniej lub bardziej sensowne przewidywania i tak bezwzględnie zweryfikuje boisko, to trochę piłkarskiej polemiki zawsze na propsie. To znaczy, ja mogę oczywiście mówić wyłącznie ze siebie, ale pozwólcie mi karmić się nadzieją, że nie jestem jedyną osobą, która czerpie mnóstwo pozytywnej energii z tej naszej wirtualnej, trwającej już niemal równo od dekady wymiany argumentów.

 

Jest banan, jest pierwsze miejsce w grupie, ogólnie jest całkiem spoko (Fot. SvFF)

 

Wracając jednak do spraw istotnych, grupa D nie zaskoczyła i choć do przerwy Holenderki dzielnie stawiały czoła przeważającym, francuskim siłom, to druga część potyczki w Bazylei była już klasycznym meczem w trybie one-way-traffic. Tych ostatnich niestety widzieliśmy na szwajcarskim EURO zdecydowanie zbyt wiele i niestety w przeważającej większości nie wynikały one z tego, że faworyt nagle wskakiwał na poziom stratosferyczny, kompletnie nieosiągalny dla ambitnie walczących przeciwniczek. Oczywiście, Francuzki, Hiszpanki, Angielki, czy nawet Szwedki długimi fragmentami wyglądały na boisku tak, że ręce same składały się do oklasków, lecz dokonując chłodnej analizy nie dało się nie zauważyć drobnego detalu, że oto rywalki na wspomniany mecz zapomniały dojechać albo fizycznie, albo mentalnie, albo – w przypadkach skrajnych – na każdej możliwej płaszczyźnie. Debiutujące w finałach EURO Walijki zabiorą ze sobą wspomnienia związane z historycznym golem Jessiki Fishlock, momentami kapitalnej postawy Ceri Holland czy Lily Woodham, ale całościowo ich udział w imprezie zamknął się w trzech poniesionych w marnym stylu porażkach, trzynastu straconych golach, a liczba ta spokojnie mogłaby być bardziej okazała, gdyby tylko na przykład Holenderkom (które swoją drogą skompromitowały się na szwajcarskich boiskach po całości) nieco bardziej sprzyjało szczęście. I tak, możemy cały czas tkwić w przeszłości i po raz setny ocierać łezkę wzruszenia słuchając, jak to przed laty walijska kadra została pod osłoną nocy rozwiązana i musiała rozpoczynać swoją przygodę od zera, lecz nie mam przekonania, czy aby na pewno jest to właściwy kierunek analizy tego, co wydarzyło się latem 2025. Bo wiecie, przeszłość należy znać, ale nie można nią wiecznie żyć. Prawda oczywista, ale nadzwyczaj często właściwie odczytywana zdecydowanie zbyt późno, aby zrobić z niej maksymalny użytek. Moim walijskim przyjaciółkom i przyjaciołom gratuluję rzecz jasna wspaniałej przygody, życząc jednocześnie, aby na horyzoncie już rysowały się kolejne, ambitne cele. Wszak to one napędzają nas do działania i sprawiają, że to życie ma realny, głębszy cel.

 – fot. Jacek Stanisławek

Gdybym miał tak z ręką na sercu wyliczyć wszystkie drużyny, które w mojej opinii zagrały w fazie grupowej EURO powyżej oczekiwań, to lista ta zamknęłaby się na dwóch lub maksymalnie trzech pozycjach. To wahanie związane jest z niejednoznaczną oceną reprezentacji Finlandii, która z jednej strony na takie wyróżnienie solidnie zapracowała, z drugiej zaś – sama utrudniała sobie życie w sposób, który niedoszłym ćwierćfinalistkom kontynentalnego czempionatu zwyczajnie nie przystoi. Zdecydowanie in plus jak dotąd prezentowały się za to Szwajcaria i Szwecja, a skoro tak, to zarówno Pii Sundhage, jak i Peterowi Gerhardssonowi należą się z tej okazji słowa uznania. Gospodynie tegorocznego EURO w przededniu imprezy formą nie zachwycały, lecz gdy nadszedł moment próby – okazały się zespołem, który rozkochał w sobie nie tylko trybuny aren w Bazylei, Bernie, czy Genewie, ale – i nie będzie to bynajmniej wielkim nadużyciem – cały kraj. Co zaskakujące, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę dotychczasową karierę szwajcarskiej selekcjonerki, w pierwszej kolejności imponowała nam ambitna i na wskroś bezkompromisowa postawa wschodzących gwiazd La Nati, które w imponującym stylu przedstawiły się szerszej publiczności i nie mamy chyba wątpliwości, że w najbliższych latach głośno zrobi się nie tylko o doskonale znanej nam już wcześniej Sydney Schertenleib, ale również o takich nastoletnich talentach, jak chociażby Iman Beney (od niedawna Manchester City), czy też Leila Wandeler (Lyon). Choć jasna sprawa, że zarówno Géraldine Reuteler, jak i Lia Wälti także zagrały tego lata masterclass, który zna zawsze pozostanie w ich pamięci. Żałować możemy w tym wszystkim jedynie tego, że najwyraźniej zasada zachowania balansu w przyrodzie niezmiennie dotyczy także futbolu i po wyszarpaniu w dramatycznych okolicznościach awansu z grupy, nad szwajcarską kadrą zawisło jakieś bliżej nieokreślone fatum. Bo nie dość, że na ich drodze pojawiły się mistrzynie świata z Hiszpanii, to jeszcze przygotowania do tego być może najważniejszego w całej historii helweckiego futbolu meczu mocno zakłóciły kwestie pozasportowe. Najpierw trzeba było w pośpiechu ewakuować się z zalanego przez rzęsiste opady kompleksu treningowego, a gdy po przymusowej przeprowadzce (nota bene: do ośrodka zwolnionego przez przedwcześnie pożegnane Holenderki) wszystko zdawało się wracać na właściwe tory, to w drużynie pojawił się wirus, który całkowicie zdziesiątkował zespół i zmusił trenerkę do definitywnego odwołania zaplanowanych na dziś zajęć. A jak Sundhage odwołuje treningi, to wiemy, że coś faktycznie się dzieje.

 – fot. Jacek Stanisławek

 

Chcecie o Angielkach? Ale co by tu o nich mądrego i nieoczywistego napisać? Wszyscy wiemy, z kim przyjdzie nam się mierzyć, bo zawodniczki te regularnie podziwiamy i oklaskujemy, gdy czarują nas na boiskach Barclays WSL. Gerhardsson i jego sztab niezbędną wiedzę także posiadają i choć przy okazji czwartkowej batalii wiele będzie nawiązań do pamiętnej klęski na EURO ’22, to jednak chyba więcej możemy wyciągnąć z niedawnego, eliminacyjnego dwumeczu, kiedy to dwukrotnie zdarzyło nam podzielić się punktami. A gdyby tylko Rosa Kafaji przewróciła się w polu karnym w szesnastce rywalek po ewidentnym faulu Leah Williamson, to w statystykach mogłoby to wyglądać jeszcze bardziej okazale. Ale żeby nie było wątpliwości: wielki szacunek dla Rosy za tamto zachowanie, bo takie momenty podtrzymują wiarę w dobroć tego świata. Ale okej, schodzimy na ziemię, a na niej czytam coraz więcej zapowiedzi, w których to Szwedki przedstawiane są w roli ćwierćfinałowych faworytek. Wiadomo, stara prawda mówi, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz, ale akurat w tej materii podopiecznym Sariny Wiegman także nie można czegokolwiek zarzucić. Jak zapewne wiecie, ja akurat nie zaliczam się do grona tych, którzy po jednym lub dwóch meczach zmieniają front i w zależności od kierunku podmuchów wiatru raz widzą kogoś na podium, aby za chwilę wieszczyć mu trudny bój o utrzymanie. I żeby była całkowita jasność: nie twierdzę, że któraś z tych postaw jest bardziej lub mniej właściwa, po prostu informuję, jak to u mnie działa. W każdym razie: podobnie jak przed miesiącem, wciąż zdecydowanie większy potencjał sportowy widzę po stronie Angielek i to zarówno w ujęciu drużynowym, jak i jako sumę potencjałów indywidualnych. A gdy wizualizuję sobie, co może się wydarzyć, gdy tylko taka Lauren James, albo jeszcze inna Kelly lub Mead zorientują się, jak wiele wolnej przestrzeni czeka na nich po naszej lewej stronie, to wspominane wątpliwości i niepokój wyłącznie rosną. Do sprawienia w czwartek niespodzianki (pozwólcie mi proszę trzymać się tej tezy) potrzebować będziemy ponadto pewnej i solidnej bramkarki, czyli – pisząc bardziej obrazowo – Jennifer Falk w dyspozycji zbliżonej do tej z potyczek przeciwko Chelsea oraz Paris FC w fazie grupowej Ligi Mistrzyń. Realne? Owszem. Bardzo prawdopodobne? Już niekoniecznie. A do tego jeszcze nasze stoperki będą musiały wystrzegać się momentów sródmeczowych drzemek, co niestety przytrafia im się na poziomie kadry notorycznie, szczególnie jeśli mówimy o pewnej zawodniczce monachijskiego Bayernu. Na niższym poziomie możemy z tego żartować, ale tutaj wjedzie nam w pole karne Alessia Russo i tyle z tego całego śmieszkowania będzie. Sumaryczna konkluzja pozostaje taka, że do pełni szczęścia potrzebujemy występu na sto procent we wszystkich elementach, które tak drobiazgowo omawialiśmy przed turniejem. Bo jeśli oba zespoły zagrają jutro na porównywalnym poziomie w relacji do posiadanego potencjału, to w mojej ocenie tego meczu nie wygramy. Dwa lata temu w analogicznej sytuacji wszystko zagrało jednak pod nas, dzięki czemu – po emocjonującej batalii – udało się wyrzucić z mundialu broniące tytułu Amerykanki. Za powtórkę z rozrywki zapewne nikt z czytających ten wpis by się nie obraził, ale jeśli rzeczywiście historia tej kadry z selekcjonerem Gerhardssonem za sterami ma mieć jeszcze przynajmniej jeden rozdział, to przygotujmy się, że jutro będzie bolało. Bo happy soccer definitywnie i nieodwołalnie zakończył się w chwili ostatniego gwizdka meczu z Niemkami.

Trzymajcie się, do następnego!

Jared Burzynski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.

error: Content is protected !!