Udział piłkarskiej reprezentacji Szwecji w finałach mistrzostw świata czy Europy niepostrzeżenie stał się dla wielu z nas czymś mniej więcej tak oczywistym, jak fakt, że po nocy przychodzi dzień. I nic w tym dziwnego, bo przecież od ponad trzech dekad Blågult radziły sobie w kolejnych eliminacyjnych cyklach nadzwyczaj sprawnie, bez względu na to, jaką formułę zmagań zaserwowały im akurat tęgie umysły z UEFA lub FIFA. Aby dokopać się do ostatniego kwalifikacyjnego fiaska, musielibyśmy cofnąć się aż do początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia, czyli do czasów, kiedy na turniej do słonecznej Italii udały się kadry jedynie czterech europejskich nacji. W tym gronie zabrakło niestety podopiecznych selekcjonera Bengta Simonssona, które w niezwykle zaciętym, barażowym boju, okazały się o jedno trafienie słabsze od rywalek z Danii (1-2 u siebie, 1-1 na wyjeździe). Tamtej ery nijak nie możemy oczywiście zestawić ze współczesnymi realiami, lecz pewne punkty wspólne znajdziemy bez konieczności wykonywania skomplikowanych wyliczeń. Ot, chociażby to, że na zakończenie roku 2024 znów o być albo nie być w finałach zdecyduje rozgrywany późną jesienią dwumecz. Okoliczności jego rozgrywania są już jednak diametralnie różne, podobnie zresztą jak globalna kondycja naszej dyscypliny, w którą to wpompowano od tamtego czasu miliony euro, dolarów i funtów. Dzięki temu do podniesienia z murawy jest teraz zdecydowanie więcej fruktów, ale – co zresztą jak najbardziej zrozumiałe – lawinowo rośnie także kolejka chętnych do czynnego uczestnictwa w podziale tego ewidentnie kuszącego skarbczyka. I gdzieś na jednym z mniej eksponowanych miejsc, do wspomnianej listy dopisała się także reprezentacja Serbii, która choć wciąż czeka na swój wielki, zmieniający bieg wydarzeń przełom, to w niczym nie przypomina zespołu, który jeszcze na początku XXI wieku do Szwecji przyjeżdżał wyłącznie po naukę i najniższy wymiar kary. Tym razem mistrz wciąż pozostaje jednoznacznym faworytem konfrontacji z uczniem, ale o żadnym spacerku i spokojnym dopełnieniu formalności mowy być nie może. Ten awans trzeba będzie po prostu wybiegać, a większą, sportową jakość udowodnić na boisku. A jeśli z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu stanie się inaczej, to już w nadchodzący wtorek obudzimy się w alternatywnej, kompletnie nowej dla przynajmniej dwóch pokoleń szwedzkich kibiców rzeczywistości. I choć życie polega podobno miedzy innymi na ciągłym opuszczaniu strefy komfortu, to jednak tego konkretnego scenariusza zdecydowanie wolelibyśmy nie przerabiać.
O reprezentacji Serbii wiemy całkiem sporo, ale szczegółową jej analizę zostawimy chyba sztabowcom selekcjonera Gerhardssona. My w tym czasie skupimy się głównie na sobie i na tym, aby jutro w Leskovacu oraz we wtorek w Sztokholmie, wszystkie trybiki niebiesko-żółtej maszyny zafunkcjonowały tak, jak powinny. Powody do delikatnego niepokoju oczywiście są, bo przecież większość naszych kadrowiczek przyjechała na zgrupowanie z większymi lub mniejszymi problemami w klubach. Gorąco wierzymy jednak w to, że odpowiedzialność na swoje barki wezmą liderki w osobach Johanny Kaneryd, Nathalie Björn, Filippy Angeldal oraz Fridoliny Rolfö. To wokół tych czterech nazwisk kształtuje się obecnie kręgosłup szwedzkiej kadry i to od ich dyspozycji może zależeć, czy na koniec roku zafundujemy siebie jeszcze jedną, zupełnie niepotrzebną nerwówkę. A doświadczeni w tej materii kibice AIK mogą zapewnić, że akurat tego rodzaju emocje są całkowicie zbyteczne i dopóki się da, warto ich unikać. Trzymamy zatem kciuki, aby Kaneryd przywiozła z Londynu życiową formę, dzięki której w październiku stała się sensacją numer jeden na boiskach angielskiej FA WSL, a rezerwowa na początku ligowych zmagań Björn imponowała pewnością przynajmniej w takim stopniu, jak miało to miejsce w niedawnym hicie kolejki przeciwko Manchesterowi United. Madrycko-barceloński duet także ma do wykonania swoją robotę i ani trochę nie obrazimy się, jeśli Angeldal i Rolfö utwierdzą nam w przekonaniu, że jeszcze jedna nominacja do tytułu Szwedzkiej Piłkarki Roku (nota bene, ogłosimy je tradycyjnie w połowie grudnia) należy im się bezwzględnie i bezwarunkowo. Jasne, gdzieś po cichu wierzymy także w snajperski nos Madelen Janogy, w lepszy dzień Stiny Blackstenius i wreszcie w trafne decyzje selekcjonera w kwestii obsady bramki i linii obrony. Nie mamy jednak złudzeń, że to wspomniany uprzednio kwartet musi stać się fundamentem, na bazie którego urodzi się koniec końców awans na szwajcarskie EURO. Wywalczony w niemal ostatnim możliwym terminie, ale jednocześnie tak bardzo upragniony i wyczekiwany, gdyż na opuszczenie imprezy z udziałem szesnastu europejskich nacji zwyczajnie nas nie stać. Tak, alternatywne scenariusze czasami bywają ekscytujące, ale w tym wypadku stawiamy na coś sprawdzonego i gorąco apelujemy o to, aby upalne, lipcowe wieczory upłynęły nam w przyszłym roku w rytmie, który tak dobrze znamy i lubimy. A zatem – kom igen nu, Sverige! Przez Leskovac, Sztokholm, Lozannę, aż do miejmy nadzieję szczęśliwego finału w Bazylei!