Często zdarza mi się kierować zasadne w mojej ocenie zarzuty pod adresem naprawdę ciekawie mówiących lub piszących o futbolu koleżanek i kolegów. Niezmiennie stoję bowiem na stanowisku, że każde z wypowiadanych przez nas słów ma swoją wartość, którą wypadałoby uprzednio poznać. Wiadomo, słowo sensacja w co drugim sportowym nagłówku drastycznie podnosi klikalność, ale czy aby na pewno dobrze rozumiemy jego znaczenie? A może świadomie wprowadzamy potencjalnych czytelników w błąd i od samego początku chodzi tu tylko o kolejne wyświetlenie? Bo jeśli sensacją nazywamy każde zwycięstwo, a nawet remis najmniejszego nawet underdoga, to czy w słowniku znajdziemy jakieś odpowiednie skalą i natężeniem określenie dla piłkarek Piteå sięgających po mistrzostwo Damallsvenskan, czy reprezentantek Japonii wygrywających mundial w erze, gdy było to zwyczajnie niewykonalne? Wiecie, to trochę tak jak z tym ogłaszanym średnio trzy razy w tygodniu końcem demokracji: za pierwszym razem wzburzy, za trzecim zainteresuje, a za dwudziestym spowoduje jedynie beznamiętne wzruszenie ramion. A jest to o tyle groźne, że akurat wtedy problem może dla odmiany być realny. Tyle, że kompletna dewaluacja i pomieszanie pojęć spowoduje w najlepszym razie brak czujności, w najgorszym zaś całkowite zobojętnienie odbiorców. To wszystko w jakimś sensie skojarzyło mi się z Rosą Kafaji, bo idea fair play także bywa wspominana w felietonach sportowych nadzwyczaj chętnie i chyba trochę jednak bezrefleksyjnie. Nierzadko podpinane bywają pod nią sytuacje, w których bohater(ka) zachowuje się po prostu tak, jak przyzwoity człowiek zachować się powinien. Dziś jednak obejrzeliśmy w Göteborgu zawodniczkę, która dosłownie walczyła o to, by nie zostać sfaulowana. A to wszystko w końcówce meczu, przy bezbramkowym remisie i w sytuacji, gdy jeden szwedzki gol mógł odwrócić wszystko. Bo tak, nie oszukujmy się, że przy wyniku 5-0 lub 0-5 byłoby o taką reakcję zdecydowanie łatwiej. Raz jeszcze wypada zatem oddać należny szacunek, a przy okazji powtórzyć… apel z holenderskiego EURO ’17, kiedy to postulowałem, aby w analogicznych sytuacjach sędzia i tak miała prawo podyktować rzut karny. Przekroczenie przepisów było bowiem ewidentne dla wszystkich, a fizycznego faulu udało się uniknąć wyłącznie w wyniku postawy zawodniczki drużyny atakującej. Wiem, wymagałoby to oczywiście kolejnego majstrowania przy przepisach, ale te i tak nadają się przecież do porządnego odświeżenia.
Ostrzegałem, że tym razem większość tekstu będzie o Rosie Kafaji, ale skoro selekcjoner Gerhardsson konsekwentnie nie pozwala jej na reprezentacyjnym gruncie rozkwitnąć, to przynajmniej tutaj przygotujemy dla niej odpowiednio eksponowane miejsce. Słowa uznania skierujemy jednak także pod adresem szwedzkiej defensywy, a ponieważ w dzisiejszej piłce broni i atakuje cały zespół, to niech każda z piłkarek Blågult poczuje się w tym momencie wyróżniona. Mówiąc jednak całkiem serio, niezwykle rzadko zdarza się, aby Angielki na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut nie potrafiły wykreować sobie nawet jednej, klarownej okazji bramkowej. A na Gamla Ullevi właśnie z takim ewenementem mieliśmy do czynienia i to pomimo faktu, iż przed przerwą to gościnie były stroną starającą się nadać boiskowym wydarzeniom odpowiedni dla nich rytm. Sembrant i Eriksson okazały się jednak wybitnie zdyscyplinowane, w powietrzu rozstrzygały na swoją korzyść większość kluczowych pojedynków (a było z kim się mierzyć, oj było!), a gdy którejś z nich, lub naprawdę przyzwoicie radzącej sobie na prawej stronie bloku obronnego Hannie Lundkvist, przytrafił się delikatny kiks, to od razu albo w sukurs szła asekuracja, albo w polu widzenia pojawiała się czyszcząca przedpole Filippa Angeldal, albo wreszcie sprzyjało nam szczęście. Nowej piłkarce madryckiego Realu zabrakło go jednak przy okazji wspomnianego strzału z dystansu, podobnie zresztą jak Johannie Kaneryd czystego trafienia w piłkę, gdy nadarzyła się okazja, aby przetestować Hampton uderzeniem przy bliższym słupku z ostrego kąta. Szwedki były także zdecydowanie bardziej konkretne przy okazji ofensywnych stałych fragmentów i naprawdę szkoda, że Linda Sembrant raz jeszcze nie uszczęśliwiła stadionu w Göteborgu w sobie tylko znanym stylu. Tak, to gospodynie były dziś tą zdecydowanie groźniejszą drużyną i jest to niewątpliwie jeden z paradoksów, jakim uraczył nas wtorkowy spektakl na szczelnie wypełnionym Gamla Ullevi. Innym pozostaje fakt, że choć lista zarzutów do Gerhardssona i jego sztabu konsekwentnie wydłuża się o kolejne pozycje, to fazę grupową eliminacji kończymy bez porażki z Anglią, z naprawdę solidnym dorobkiem punktowym i kilkoma naprawdę cudownymi obrazkami, które z tej kampanii zabieramy ze sobą w dalszą drogę. A ten być może najpiękniejszy – tak się przyjemnie złożyło – zostawiono nam akurat na sam koniec. Choć nie, o żadnym końcu mowy teraz być nie może. Najciekawsze wciąż dopiero przed nami, a selekcjoner i jego asystenci (swoją drogą, gratulujemy naprawdę zacnego jubileuszu!) niech już szykują się na jesień i dodatkową serię niełatwych pytań, które być może kiedyś doczekają się nawet nie tyle odpowiedzi, co konkretnej reakcji.