Półfinały mają to do siebie, że po ich zakończeniu przynajmniej dwie z uczestniczących w tej fazie turnieju ekip mają już zapewnione medale. I jako pierwsze, ku zdziwieniu niemal wszystkich piłkarskich ekspertów, przywilej powrotu do domu z olimpijskimi krążkami na szyjach zapewniły sobie Kanadyjki. My jednak czekaliśmy przede wszystkim na to, co wydarzy się na murawie stadionu w Jokohamie, gdzie kadra Petera Gerhardssona po raz trzeci na przestrzeni niespełna dwóch miesięcy mierzyła się z Australią. O tym, jak ogromna była stawka tego meczu, nie trzeba było nikomu dodatkowo przypominać. Na zwycięstwo w wielkim turnieju seniorskiej kadry czekamy bowiem od roku 1984, a więc można bezpiecznie założyć, że zdecydowana większość spośród czytających tę relację sympatyków szwedzkiego futbolu nie miała jeszcze ani jednej okazji, aby przeżywać taki triumf w czasie rzeczywistym. Większość z nas pamięta oczywiście poprzednie Igrzyska w Brazylii, niektórzy z nostalgią wspominają także przegrane po złotych golach finały EURO 2001 oraz mundialu 2003, ale na wybuch niekontrolowanej radości po ostatnim gwizdku decydującego meczu czekamy od czasu, gdy już niemal czterdzieści lat temu Pia Sundhage bezbłędnie egzekwowała jedenastkę na stadionie w Luton. Dziś reprezentacja Szwecji grała więc o to, aby już w najbliższy piątek stanąć przed szansą zapisania się na kartach historii jako zespół, który dał kolejnemu pokoleniu piłkarskich kibiców ich własne Luton. Powiedzieć zatem, że stawka dzisiejszego meczu była niepowtarzalna, to w zasadzie nie powiedzieć nic.
Turniej olimpijski charakteryzuje się przede wszystkim niespotykanym nigdzie indziej natężeniem spotkań, a dodatkowo zarówno Szwedki, jak i Australijki rywalizowały przecież w najbardziej wymagającej z grup. Nic więc dziwnego, że pytania o dyspozycję fizyczną zawodniczek zdominowały przedmeczową dyskusję, choć zdecydowanie więcej emocji wzbudzały one po stronie naszych rywalek. Peter Gerhardsson we wcześniejszych fazach turnieju dysponował bowiem siłami swoich piłkarek w sposób zdecydowanie bardziej oszczędny, w wyniku czego jedynie stoperka Amanda Ilestedt miała w nogach więcej niż 300 minut boiskowej rywalizacji. W ekipie Australii takich zawodniczek było natomiast aż siedem, a w tym gronie znalazły się piłkarki, które w największym stopniu decydują o obliczu kadry prowadzonej od kilku miesięcy przez Tony’ego Gustavssona. To mógł być z perspektywy aktualnych wicemistrzyń Azji potencjalny problem, ale wszystko – jak to zresztą zawsze w futbolu bywa – miało zweryfikować boisko.
Jeśli ktoś spodziewał się, że w Jokohamie będziemy świadkami kolejnego odcinka serialu o napierającej na rywalki ze zdwojoną mocą szwedzkiej ofensywie, to pierwsze minuty mocno wyprowadziły go z błędu. Podopieczne Petera Gerhardssona faktycznie próbowały przenieść ciężar gry na połowę Australijek, ale ze sztormem, którego nie tak dawno doświadczyły Amerykanki i Japonki, nie miało to zbyt wiele wspólnego. Dość powiedzieć, że w pierwszej połowie najbliżej zdobycia gola nasze piłkarki były po strzale z dystansu Fridoliny Rolfö, po którym to długo trzęsła się poprzeczka bramki strzeżonej przez Teagan Micah. Pomocniczka, która jesienią zamieni niemiecką Bundesligę na ligę hiszpańską, była zresztą najbardziej aktywna z całego ofensywnego kwartetu, ale Australijki dość szybko się w tym wszystkim połapały i stosunkowo łatwo neutralizowały zagrożenie czyhające na nie w tym sektorze boiska. Zdyscyplinowana postawa rywalek sprawiła, że bardzo zespołowo starały się grać Stina Blackstenius oraz Sofia Jakobsson, ale żadnej z nich nie udało się wykreować dogodnej sytuacji bramkowej dla podłączających się koleżanek z drugiej linii. Ten pomysł na zaskoczenie przeciwniczek nie przyniósł więc powodzenia, ale zdecydowanie poważniejszym problemem stało się to, że to piłkarki z Australii jako pierwsze znalazły sposób na przechytrzenie szwedzkiej defensywy. Po dobrze rozegranym stałym fragmencie gry futbolówkę do siatki skierowała niezastąpiona Samantha Kerr, ale w sukurs przyszedł nam gwizdek sędzi z Hondurasu, która najwyraźniej dopatrzyła się w tej sytuacji przewinienia królowej strzelczyń angielskiej FA WSL. Czy była to słuszna decyzja? Trudno jednoznacznie orzec, ale nie da się ukryć, że akurat na tym turnieju gwizdki w stykowych sytuacjach raczej nam pomagają niż przeszkadzają.
Na przerwę obie ekipy udały się więc przy bezbramkowym remisie, a druga połowa rozpoczęła się … dokładnie tak samo, jak podczas pamiętnego meczu w Viborgu, który dał nam awans na francuski mundial. Jedyna różnica polegała może na tym, iż wtedy gol padł po składnej i zaplanowanej w niemal każdym detalu akcji ofensywnej, zaś teraz był on efektem katastrofalnego błędu Micah. Golkiperka, którą jesienią będziemy oglądać na boiskach Damallsvenskan, tak fatalnie interweniowała po niegroźnym w sumie dośrodkowaniu Angeldal, że sama stworzyła poważne zagrożenie w australijskiej szesnastce. A ponieważ szwedzkie piłkarki takie okazje potrafią bezlitośnie wykorzystywać, to w 46. minucie, za sprawą duetu Blackstenius – Rolfö, na murawie w Jokohamie zrobiło się całkiem sympatycznie. Oczywiście patrząc na to wszystko z perspektywy reprezentacji Szwecji, która właśnie znalazła się o krok od piątego kolejnego zwycięstwa na japońskich Igrzyskach. Teraz wystarczyło jedynie utrzymać to wywalczone w dość niespodziewanych okolicznościach prowadzenie do końca, ale podopieczne Gerhardssona tradycyjnie nie zamierzały zadowalać się jednym strzelonym golem. Tym bardziej, że w australijskiej defensywie zaczęło pojawiać się coraz więcej dziur, a operujące na połowie rywalek Asllani czy Jakobsson nagle dostały zdecydowanie więcej przestrzeni. Doskonałą okazję na to, aby definitywnie zamknąć mecz miała jednak bezbłędnie obsłużona przez Rolfö Stina Blackstenius, ale snajperka Häcken pomyliła się o milimetry. W odpowiedzi szarpały wprowadzone na boisko po przerwie młode Fowler oraz Cooney-Cross i trzeba uczciwie przyznać, że rezerwowe w talii Tony’ego Gustavssona wniosły w poczynania swojej ekipy naprawdę sporo ożywienia. Na dyrygowaną przez wyrastającą na absolutną liderkę szwedzkiego bloku defensywnego Nathalie Björn to jednak nie wystarczyło, choć gdy Samantha Kerr wyskakiwała do powietrznych pojedynków w pobliżu pola karnego, to na kilka sekund robiło się naprawdę gorąco. W samej końcówce Australijki całkowicie opadły jednak z sił i aż dziwne, że żaden z błyskawicznych wypadów pod bramkę Micah nie zakończył się pieczętującym zwycięstwo trafieniem na 2-0. Inna sprawa, że w szóstej minucie doliczonego czasu gry Lina Hurtig na listę strzelczyń by się najpewniej wpisała, gdyby faulem nie powstrzymała jej Ellie Carpenter.
Podczas tegorocznych Igrzysk zazwyczaj kończymy przypomnieniem aktualnego bilansu szwedzkich piłkarek na japońskich boiskach, a na ten moment przedstawia się on następująco: pięć meczów, pięć zwycięstw i jeden mecz do rozegrania. Peter Gerhardsson na pewno wróci z medalem z drugiego kolejnego turnieju, ale za cztery dni może stać się pierwszym od czasów Ulfa Lyforsa selekcjonerem, który poprowadzi seniorską reprezentację do złota. Aby tak się stało, trzeba jednak jeszcze wygrać jeden mecz. Ten najważniejszy …